Barlinecki Meloman recenzuje: Scream Maker z płytą „BloodKing”

facebook | www | youtube | spotify

 

Scream Maker jest jednym z tych zespołów, którym całkiem szybko można przypiąć wstępną łatkę. Oczywiście później następuje konkretniejsza weryfikacja, niemniej zaryzykuję stwierdzenie, że w jej wyniku nie zmieni się zbyt wiele. Skąd taki wniosek? Pochylmy się na moment nad samą nazwą zespołu, a także nad jego logotypem. Później rzućmy okiem na okładkę najnowszego albumu grupy, „Bloodking”, i zatrzymajmy się przy niej. To znaczy, ja już to zrobiłem. Zapoznałem się także z tym, co Scream Maker ma do zaoferowania, więc proces weryfikacji także mam z głowy. Cóż – zasada pierwszego wrażenia w tym przypadku sprawdziła się bez zarzutu.

 

Scream Maker ma już za sobą ponad dekadę działalności – a konkretnie w tym roku minie dwanaście lat. W tym czasie zdążył zarejestrować trzy wydawnictwa, nie licząc „BloodKing”. Muzycy postawili na heavymetalową stylistykę o wręcz stereotypowym wydźwięku – najprawdopodobniej właśnie tego typu dźwięki pojawiają się w głowie, gdy tylko pomyśli się o tym gatunku. Preferowana jest oczywiście stara szkoła, współczesne może być w zasadzie tylko brzmienie. Szaleńcze bieganie palcami po gryfie gitary, podniosłe momenty, obowiązkowo przynajmniej jedna ballada, falsetowy wokal często sięgający wysokich falsetów… Sprawdzona droga, którą podążyło już naprawdę wielu wykonawców, a Scream Maker nie stanowi w tym przypadku wyjątku od reguły.

 

 

Objętość całego materiału przedstawia się całkiem solidnie – na płycie, nie licząc intra, znalazło się czternaście kompozycji, co dało w sumie ponad godzinę heavymetalowej jazdy. Przy czym trudno tę jazdę jednoznacznie ocenić, gdyż z perspektywy kogoś, kto w heavy metalu zdecydowanie nie siedzi, muzyka Scream Maker może się wydawać wręcz imponująca. Z drugiej strony, gdyby tak zagłębić się bardziej w genezę gatunku, można z czystym sumieniem stwierdzić, że zespół bez problemu wyrabia normę, choć raczej nie wybija się jakoś specjalnie ponad nią. Album zdecydowanie ma swoje momenty, to muszę przyznać. Pierwszy z brzegu przykład: zespół bardzo trafnie wybrał promującego album singla „Mirror, Mirror” także jako utwór otwierający album. Szybki, agresywny strzał, w którym szybkość solówek osiąga chyba apogeum – na sam początek to dobra strategia. Conajmniej przyzwoicie wypada też „Candle in the Wind”, bardziej niż na tempo stawiający na ciężar. Nie zabrakło na nim także chwytliwości, przy nim rzeczywiście można się pobujać. No i to przejście w połowie… Świetna robota. Z pozostałymi kompozycjami bywa już różnie.

 

Scream Maker – Mirror, Mirror

 

Myślę, że w tym przypadku większe znaczenie od muzyki ma wokal. Do muzyki w zasadzie nie ma za bardzo gdzie się przyczepić. Wokal generalnie też zły nie jest. Wątpliwości mam jednak w przypadku najwyższych rejestrów, kiedy to swoboda w głosie zaczyna jakby… uciekać. W bezpiecznych granicach wszystko jest w porządku, ale przy najbardziej świdrujących w uszach partiach mój niesamowicie wybredny umysł zaczynał się powoli męczyć. Efekty najbardziej odczuwałem w trakcie utworu „Scream Maker”, który z czasem zacząłem po prostu pomijać. Powtarzane niczym mantra słowo „scream” przywodzi na myśl ogromny wysiłek w nie włożony, i niestety nie brzmi to naturalnie. Osobiście uważam, że niewielkie ograniczenie najwyższych partii mogłoby wyjść albumowi na dobre.

 

 

No nic, dziś może trochę ponarzekałem, ale i tak najnowszemu albumowi warszawskiej załogi daleko do miana albumu słabego. Jakiś swój poziom trzyma, na pewno nie przynosi też wstydu. Zaoferuje za to garść riffów o klasycznym wydźwięku, nieco ciężaru i całkiem sporo zmian tempa. To po prostu heavymetalowy album, który, pomijając oczywistych przedstawicieli, może służyć za podstawową demonstrację tego, jak ów gatunek mniej więcej wygląda. Warunki spełnia bezproblemowo. Mnie „BloodKing” ni ziębi, ni grzeje – jest to materiał przyzwoity, niemniej od najbardziej metalowego ze wszystkich gatunków metalu oczekuję chyba czegoś więcej. Heavymetalowi maniacy za to nie powinni mieć większych kłopotów w pochłonięciu nowego wydawnictwa zespołu od deski do deski.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!