facebook | youtube | instagram | serwisy streamingowe
„Witaj!
Jesteś kometą w naszym mikrokosmosie. Free Air to 5 planet, których słońcem jest muzyka. To przestrzeń, w której cisza przenika się z dźwiękiem i smakiem wolności. Wspólnie tworzymy układ, który już nigdy się nie powtórzy.
Zapamiętaj go.”
Te słowa znalazły się na karteczce dołączonej do przedstawianego dzisiaj przeze mnie albumu. Karteczkę zwinięto w rulonik, po czym umieszczono ją w pętelce zrobionej w czerwonym sznurku. Sznurkiem tym obwinięto złożony, biały papier, w który zapakowano elegancki, solidny digibook, ozdobiony dodatkowo autografami. Motyw karteczki pojawia się zresztą w oprawie graficznej albumu, zatytułowanego „the octaves of mine”.
W środku znajdują się teksty oraz fotografie – każde ze zdjęć dopasowane do jednego tekstu. Zazwyczaj w recenzjach koncentruję się przede wszystkim na muzyce (również dlatego, że co niektóre albumy, które do mnie trafiają, w ogóle nie ukazują się w formie fizycznej, co jest w sumie przykre). Z drugiej strony jako kolekcjoner fizycznych wydań cenię sobie solidne, kreatywne, bądź po prostu wizualnie atrakcyjne wydawnictwa. Dlatego też zespół free air dostał ode mnie sporego plusa zanim w ogóle posłuchałem jakiejkolwiek jego kompozycji.
Teraz mogę już przejść do muzyki: na stronie zespołu można znaleźć króciutką notkę odnośnie jego stylu. Wspomniano tam o muzyce progresywnej oraz o hard rocku. Przyznam szczerze, że z każdym kolejnym przesłuchanym utworem czułem się coraz bardziej zdezorientowany. „the octaves of mine” to jeden z tych albumów, które tworzą spójną całość dzięki pozornie przypadkowemu połączeniu ze sobą różnych, w teorii niepasujących do siebie elementów. Niby wszystko się tutaj zgadza, niby wszystko jest na swoim miejscu. Ale ta muzyka wyraźnie zaznacza, że nie jest taka, jaką się na początku wydała. Cały materiał nie jest długi, dziewięć kompozycji daje w sumie niecałe czterdzieści minut muzyki. I tu pojawia się kolejna wskazówka dotycząca tego, że ta progresja jednak nie jest wcale taka oczywista.
free air – 2-0-1-4 (official video)
Zespół płynnie zmienia brzmienie nie tylko pomiędzy utworami, ale również w trakcie ich, co łatwo zauważyć nie tylko dzięki bardzo dużej ilości modyfikujących nastrój przejść. Nie są to zmiany radykalne, niemniej są one wystarczająco istotne, by miały wpływ na ogólny charakter wydawnictwa. Rozpiętość jest duża – od lekkich, radiowych brzmień (singlowy „2-0-1-4„), aż po zadziornego hard rocka, wszystko z domieszką bardziej nieoczywistych elementów. Jeśli o wokal chodzi, to poza czystym śpiewem na albumie pojawia się także growl (co było dla mnie niespodzianką), a także, w nieco mniejszej ilości, melorecytacje. Obraz eklektyzmu dopełnia się zatem całkowicie.
free air – the gate
Album rozpoczyna się utworem „seclusion” – senną, gitarową kompozycją, przez cały czas trwania (niecałe cztery minuty) opartą w zasadzie na jednym motywie, tyle tylko, że sporadycznie jest ona ozdabiana lekkimi akcentami. Pełni ona rolę swego rodzaju intra – przynajmniej ja ją tak interpretuję. Z tym, że jak dla mnie jest ona jak na intro zdecydowanie za długa – w pewnym momencie kończy się budowanie nastroju oraz napięcia, a zaczyna odliczanie do końca. Następny utwór, „the gate„, rozpoczyna się w zasadzie tak, jak można było się tego spodziewać. Ot, kolejny utwór progresywnorockowy, nie wyłamujący się z i tak już szerokich ram gatunkowych. Pozory jednak mylą – numer rozkręca się i uderza w rejony, których tutaj akurat się nie spodziewałem. Przez krótki moment myślałem nawet, że posłucham tu i trochę metalu, ale zespół szybko ostudził moje zapędy, choć na tym albumie niejednokrotnie pokazuje, że jak chce to potrafi uderzyć.
W zasadzie mógłbym tak pisać przez całą resztę recenzji – każdy z utworów wyróżnia się względem reszty mniejszymi lub większymi akcentami. free air często eksperymentuje z formą, z czym się zresztą nie kryje – to nie jest muzyka, w której słuchacz powinien się doszukiwać szczegółów. Niczego się nie trzeba domyślać, to muzyka dobra także dla relaksu. Ciekawym zabiegiem jest uczynienie z kompozycji „love” czegoś, co ma w założeniu przypominać utwór koncertowy. Momentami w tle słychać publikę, z którą „rozmawia” wokalista, Rafał Kobyliński. Odbieram to jako swoiste potwierdzenie tego, że za każdą sztuką stoi jakiś przekaz. Przekaz, który dociera do innych. Czasem tym przekazem może być po prostu pasja.
„the octaves of mine” to album, w który bez wątpienia włożono sporo pracy. Dzięki swojej otwartości powinien dotrzeć również (a może i przede wszystkim) do tych, którzy nie zamykają się na konkretne brzmienia. To nie są wirtuozerskie popisy czy też przekraczające granice eksperymenty – to po prostu kolejna z wielu, bardzo wielu twarzy muzyki rockowej. Grupa oczywiście koła na nowo nie odkrywa, ale nie o to tutaj chodzi. Muszę przyznać, że to całkiem ciekawe spojrzenie na układ planet. Takie… Mało kosmiczne. Ale to w końcu mikrokosmos, definicje tego pojęcia mogą być różne…
Barlinecki Meloman
blog // facebook // instagram // recenzje
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!