Barlinecki Meloman recenzuje płytę „Gloria Mortis” zespołu Chimera

facebook | spotify | instagram | youtube

 

Chimera to według słownika języka polskiego „potwór ziejący ogniem, o postaci lwa z głową kozy i wężem zamiast ogona”. To oczywiście nie jedyna definicja tego słowa, jednak w kontekście zespołu, który wybrał sobie taką nazwę, pasuje mi ona najbardziej. Brzmi przede wszystkim… Metalowo. Dość tajemniczo, może nawet trochę groźnie. Sugeruje ostrożność oraz zachowawczość, przeraża samym wyglądem. Idealny materiał na nazwę dla jakiegoś zespołu. A czasem już po samym zerknięciu na nazwę mogą się w głowie narodzić przypuszczenia co dźwięków, jakie przyjdzie nam usłyszeć. Jak zatem brzmi warszawska Chimera na swoim drugim albumie, zatytułowanym „Gloria Mortis”?
 
 
Całość to dwanaście numerów: dziewięć pełnych kompozycji oraz trzy miniatury, oparte na słowie mówionym o mocno poetyckim wydźwięku. Album traktuje oczywiście o zjawisku śmierci, chociaż od nieco innej strony – mianowicie w kontekście prowadzącej do niej drogi. Dość refleksyjnie, jakby nie patrzeć. Sama muzyka określana jest przez zespół jako połączenie heavy i black metalu. Połączenie zdaje się być dość nietypowe, a przynajmniej ja nie przypominam sobie, bym rzeczywiście się z takowym wcześniej spotkał. W każdym razie, słyszę w tym wszystkim także sporo groove metalu oraz klasycznego death metalu. Wszystkie te cztery składniki zostały ze sobą połączone, w celu otrzymania jednolitej mieszaniny. W teorii daje to spory zakres możliwości i pozwala solidnie urozmaicać twórczość. W końcu wziąć melodyjne zagrywki, trochę blackowego chłodu i klasyczny metalowy łomot, a na koniec spiąć to wszystko przeszywającym growlem, to chyba nie jest aż tak skomplikowana sprawa. A może jednak trochę…?
 
 
Pierwszy odsłuch… i od razu pojawiło się u mnie wrażenie, że już to słyszałem. Mało tego, że już nawet o tym pisałem. A tak być nie mogło, gdyż to jednak definitywnie mój pierwszy kontakt z Chimerą. Przez to pojawiły się obawy, że czego nie napiszę, to zwyczajnie się powtórzę. Analogicznie z deathowo-blackowym wokalem, jakich jest w środowisku metalowym naprawdę wiele (chociaż tu kwestia być może się zmieni, ponieważ obecny na albumie wokalista Grzegorz „Dante” Ptak aktualnie nie jest już członkiem zespołu). O wszystkim już zdążyłem napisać. I jest to o tyle kłopotliwe, że to w żadnym wypadku nie jest zły album. W zasadzie wszystko jest tu na swoim miejscu, a muzycy sprawnie operują przejściami z jednej sekwencji do drugiej. Nie zabrakło także całkiem dobrych riffów, które celują ponad przeciętność – pod tym względem przodują „Madness”, chyba najbardziej ekspresywny na albumie dzięki swej agresywnej postaci oraz skłaniający się bardziej ku melodiom „Immortal Self„. Technicznie nie ma się do czego przyczepić, cała warstwa instrumentalna również się między sobą nie gryzie. Ale wśród tego wszystkiego nie byłem w stanie odkryć żadnych elementów wynoszących twórczość Chimery gdzieś ponad aktualny poziom wyrazistości. Dreszcz emocji się nie pojawił, serce szybciej też nie zabiło. Posłuchać mogę, krzywdy mi to oczywiście nie zrobi. A paradoksalnie mogłoby, biorąc pod uwagę postać wywodzącej się z mitologii greckiej chimery.
 

CHIMERA – Madness (Official Visualiser)

 
Trochę szkoda, bo potencjału też nie mogę zespołowi odmówić. Zawsze miałem kłopot z albumami, na których teoretycznie wszystko jest w najlepszym porządku i nie są one obiektywnie słabe, lecz równocześnie ulatywała z nich namacalność, dzięki której rodziła się swego rodzaju więź. Być może ten tekst wygląda, jakbym próbował zarzucić Chimerze brak oryginalności. Chciałbym w tym miejscu sprostować, gdyż nawet jej nie oczekiwałem, tak jak nie oczekuję jej od naprawdę wielu zespołów. Bardziej dostrzegam tu zjawisko pewnej powtarzalności. Powtarzalności, która składa się z elementów teoretycznie takich samych, ale w praktyce różniących się drobnymi szczegółami, których nie odkryją wszyscy. Każdy z tych elementów trafi do innej grupy docelowej, dzięki czemu słuchacze są w stanie znaleźć coś, co zadowoli ich upodobania. Tak jest też z „Gloria Mortis” – to, że znajdzie swoich odbiorców, nie podlega wątpliwości. W poszczególnych kręgach zapewne wybije się trochę ponad inne, stylistycznie podobne grupy – w końcu pewnie o to chodzi.
 

Chimera – Immortal Self

 
Zatem czy warto sięgnąć po „Gloria Mortis”? Wiele zależy od tego, czego słuchasz i jakie masz oczekiwania wobec nowych dźwięków. Jeśli jesteś po prostu fanem wymienionych wcześniej gatunków bądź rozglądasz się za ich wypadkową, nie musisz się wahać. Więcej niestety nie jestem w stanie powiedzieć. Często nie da się jednoznacznie stwierdzić, na co się liczy podczas odkrywania kolejnych brzmień. Bywa że wszystko wychodzi w praktyce, czyli już w trakcie – albo chwyci, albo nie chwyci. Tutaj ewidentnie zabrakło tego „czegoś”. Czegoś, co trudno opisać słowami, ale za to bardzo łatwo rozpoznać, kiedy mamy z tym do czynienia. Zasada w istocie do bólu wręcz banalna, niemniej w moim przypadku się sprawdziła.
 
 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!