facebook | youtube | instagram | bandcamp
Meresin tworzy dwóch zamaskowanych, odzianych w czerń muzyków, którzy swoją twórczością postanowili dzielić się ze światem anonimowo. To, co jednocześnie wyznacza tajemniczość i dodaje klimatu, obecnie staje się już coraz popularniejszym zabiegiem i przestaje robić większe wrażenie. Meresin jednak się tym nie przejmuje i właśnie w ten sposób akcentuje swoją postać. Owszem, trzeba przyznać, że całkiem nieźle pasuje to do stylistyki obranej przez zespół, choć ona sama może już być w pewnych kręgach problematyczna. A dlaczego, za chwilę wyjaśnię. Wizję duetu reprezentuje wydany w zeszłym roku debiutancki album „Black Messiah”.
Oprawę graficzną zdominowały czerń i mrok. Tytuł albumu nasuwa już pewne skojarzenia, a gdy zerknie się na teksty, którego główną tematyką jest radykalne antychrześcijaństwo jawnie atakujące Kościół i wyciągające na wierzch wszystkie jego brudy i ciemne sekrety, można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z pewną stereotypowością. Że to wszystko już było, że oklepane tematy, że generalnie nudy i nic więcej. Ale „Black Messiah” jednak nie jest taki oczywisty. Inna sprawa, że Kościół swoje za uszami ma i w rzeczywistości można powielać ten temat na różne sposoby, w nieskończoność – a nie zanosi się na to, by przestało to pełnić rolę źródła inspiracji. To jest jedna rzecz, nieco mniej związana stricte z muzyką. Druga, to kwestia dźwięków, jakie usłyszymy na albumie. W dużym skrócie, to industrial black metal. Popularne w tym odłamie orkiestracje zastąpiono szeroko pojętą elektroniką, która pojawia się tu bardzo często. Efekt tego taki, że muzyka Meresin stanowi w praktyce nakładające się na siebie warstwy, które ciężko od siebie odseparować. Odłam ortodoksyjnych metalowców wyznających wyłącznie skandynawski, prawdziwy black metal, zapewne już na starcie przekreśla debiut krakowskiego duetu. Ale nie sądzę, by wywarło to na nim jakiekolwiek wrażenie.
Black metal kojarzy się albo z chłostającym zimnem, rodem ze wspomnianej Skandynawii, albo z ogniem piekielnym, gdy poruszane w nim tematy zostawiają przyziemne sprawy i schodzą bardziej… w głąb. Z Meresin jest o tyle dziwna sprawa, że nie ma u nich ani tego, ani tego. Oczywiście znajdziecie tu wszystko, czego można oczekiwać od gatunku: przeszywające na wylot riffy, gęstą, lecz miarową perkusję, skrzeczące wokale różniące się od siebie postacią dzięki temu, że odpowiadają za nie obaj muzycy (niektóre bardzo w stylu Shagratha z Dimmu Borgir). Jednak zamiast naturalnego chłodu prędzej zaatakuje nas zimno mechaniczne. Surowe, bezduszne, maszynowe. Czyli zupełnie inne niż to, do czego przyzwyczaił nas najczarniejszy z metali. Wszystko przez elektronikę, tak bardzo przez muzyków lubianą i docenianą. Odróżnia ona Meresin od projektów o klasycznej, pierwotnej postaci. Jakby usunąć ją z całego materiału, powstałby album jakich wiele, o którego istocie decydowałyby momenty. Choć to oczywiście wciąż za mało, by nazwać „Black Messiah” innowacją, to w dalszym ciągu łatwo zauważyć jego inność. Na mnie działa to intensywnie, bo mimo że w dalszym ciągu słyszę dźwięki zakorzenione w black metalu, to moje skojarzenia odbiegają w zupełnie innym kierunku. Zupełnie jakbym próbował przeinaczyć rzeczywistość.
Meresin – Fanatic Slaves
Warto również wspomnieć, że całość mocno odbiega od prymitywizmu, który w wielu momentach historii gatunku pełnił istotną rolę. Kompozycje same w sobie są dość rozbudowane, poupychano w nich sporo patentów bez niepotrzebnego rozciągania. Samo brzmienie również stoi na przyzwoitym poziomie, nic nie ucieka w tło ani nie gubi się w gąszczu pozostałych instrumentów. A jako, że ten bardziej przystępny black metal wbrew pozorom bywa bardzo przebojowy, to i tu nie brakuje chwytliwych momentów, choć dźwięki syntezatorowe momentami niebezpiecznie zahaczają o kicz. Ale w sumie… Czy w przypadku industrial black metalu na pewno trzeba tego kiczu aż tak unikać? Nie sądzę. Jednak, ogrom zastosowanych rozwiązań i natłok nakładających się na siebie metalowo-elektronicznych dźwięków sprawia, że ciężko wyodrębnić z niego coś, co naprawdę się wyróżnia i pozostanie w głowie niemalże natychmiast. Krótko mówiąc: gdzieś w ten materiał wdał się przesyt, który, choć jakoś specjalnie nie dokucza, to wciąż niełatwo go przeoczyć. Na plus muszę zdecydowanie wyróżnić wolne, spokojne sekwencje w „Fanatic Slaves” i sądzę, że gdyby takich kontrastujących rozwiązań było więcej, album sporo by zyskał. Podobnie z intrem „Legions”, dość odbiegającym od blackowych świdrów. To co, może jakaś zachęta do gitarowych eksperymentów…?
Czarny Mesjasz dał mi w zasadzie to, czego się po nim spodziewałem. Wbrew tytułowi i oprawie graficznej, nie oczekiwałem wyrazistej czerni. Bardziej myślałem o intensywnie ciemnym, zimnym odcieniu niebieskiego – takiego, jaki w połysku przybiera czasem właśnie czerń. Bardziej pasuje ona do industrialnych zapędów, które zapewne szybko odstraszą tradycjonalistów, ale zachęcą tych, którym pierwotne wzorce już się znudziły. Jest parę elementów, które można by było zmienić bądź poprawić, ale poza tym „Black Messiah” to całkiem udany debiut. Mnie wizja duetu zainteresowała, przy czym jednak dodałbym i coś od siebie. Ale jako, że wpływu na to nie mam, zostaje mi tylko czekać na kolejny krok muzyków.