Barlinecki Meloman recenzuje płytę „From Roaming About” zespołu Blues For Neighbors

facebookbandcamp

 

Do grona zespołów, o których już kiedyś tu pisałem, dołącza Blues For Neighbors. Mój pierwszy kontakt z folkowo-bluesowym duetem nastąpił przy recenzji albumu „Cursed Songs”. Przyznam, że z reguły ciężko pisze mi się drugi raz o jakimś zespole, głównie z tego względu, że ogóły mam już od dawna omówione i w zasadzie przy kolejnym tekście mógłbym je zignorować – co najwyżej je przypominając, bądź omawiając po krótce. Bierze się to z perspektywy porównywania, a nie odkrywania na nowo. Tym razem jednak powyższe kwestie zostały odsunięte na dalszy plan, gdyż słuchając następcy „Cursed Songs”, czyli „From Roaming About”, czułem się trochę jakbym miał z duetem do czynienia po raz pierwszy.

 

Dlaczego? Dobre pytanie – w końcu ogólny zarys obranego przez zespół kierunku muzycznego w zasadzie nic się nie zmienił. W dalszym ciągu filar stanowią dość senne, zakurzone pyłem bluesowe kompozycje w bardzo minimalistycznej formie. Ich najważniejsze elementy to wokal oraz gitara, reszta to dodatki. Konstrukcja utworów jest prosta i z reguły opiera się na podobnym schemacie. Właściwie to można w tych słowach streścić całą istotę Blues For Neighbors. Ale drugiego albumu duetu słuchało mi się inaczej, i to nie tylko ze względu na brak elementów, które przeszkadzały mi na debiucie (tutaj zmiana zdecydowanie na plus, ale do tego jeszcze wrócę).

 

 

Ta maksymalnie uproszczona forma sprawdza się tutaj rzeczywiście dobrze. Cały album, złożony z ośmiu kompozycji, wykazuje pewne cechy typowo undergroundowego wydawnictwa. Tu akurat nie zaszły żadne zmiany, i dobrze – komercyjna przystępność nie ma tutaj racji bytu. „From Roaming About” budowane jest klimatem, tak bardzo zresztą ważnym w tego typu wydawnictwach. Słuchacz nie oczekuje wymyślnych konstrukcyjnie sekwencji, czy też rozdmuchanych popisów. Nawet ta monotonia, która gdzieś tam się wkrada pomiędzy utworami oraz ich fragmentami, została przeistoczona w coś istotnego, czego nie może zabraknąć. Łatwo zauważyć, że konstrukcja całego albumu nie jest tworzona przez elementy skrajnie się między sobą różniące. Z reguły najłatwiej takie albumy do czegoś sobie porównywać: w tym przypadku całość kojarzy mi się z leniwą, niezobowiązującą podróżą… Donikąd. Po prostu przed siebie. Pusta droga, żadnych zakrętów, wokół niczego nie ma. Podróż bez żadnego celu, ewentualnie uwzględniając postoje w przydrożnych pubach, w których można by było posłuchać koncertów – wiadomo, jakich.

Nawet wokal (tu również nic się nie zmieniło, dalej mamy do czynienia z duetem wokalnym o typowo bluesowych preferencjach) pełni rolę jakby nieco ograniczoną – w tym sensie, że często znika i robi miejsce dłuższym fragmentom czysto instrumentalnym. Słuchając ich, można wpaść w swego rodzaju pętlę – człowiek ma wrażenie, że dźwięki będą lecieć bez końca, i nawet niespecjalnie mu to przeszkadza. Taki klimat albumu – a ja sam nie ukrywam, że powtarzające się sekwencje rzadko kiedy mnie irytują. Pewnie też dlatego album dosłownie po mnie spływa – chwilami miałem wrażenie, że równie dobrze „From Roaming About” mogłoby być jedną, ponad półgodzinną kompozycją. Drogą uzupełnienia wspomnę jeszcze, że najbardziej wyróżniającym się utworem na albumie jest kompozycja instrumentalna – „Sally in the Garden”. Dlaczego? Mocno kontrastuje ona z resztą albumu, ze względu na mocno orientalny charakter.

 

Blues For Neighbors – „From Roaming About

 

Ostatecznie, wychodzi więc na to, że w tym przypadku mamy do czynienia z postępem, krokiem naprzód względem poprzednika. Syntezatory owszem, wciąż się pojawiają, ale ich rola została znacząco ograniczona i nie burzą już zachodniego, przybrudzonego klimatu. Aktualne proporcje odpowiadają mi zdecydowanie bardziej. To bez wątpienia istotna zmiana – ale czy na tyle istotna, by decydować o moim odbiorze? Nie sądzę. Z jakiegoś powodu drugi album duetu jawi mi się jako osobna historia, coś nowego i odmiennego, mimo że w praktyce wcale takie nie jest. Niestety nie potrafię wytłumaczyć, z czego to wynika. Ostatecznie najprościej jest mi go określić… Dojrzalszym? Tak, to chyba dobre określenie.

Na sam koniec muszę jednak wspomnieć o tym, że aby w pełni docenić ten album, trzeba po prostu lubić takie brzmienia. Bywa, że pojawia się na nim monotonia, że chwilami staje się senny i leniwy, ale o to właśnie chodzi. Gdybym prywatnie wykazywał zamiłowanie do takich dźwięków, mój finalny odbiór byłby pewnie jeszcze lepszy. Cała sztuka polega na tym, by nie mieć przesadnie wysokich oczekiwań, ale również by nie być zachęcanym do oczekiwania nie wiadomo czego. Mi następca „Cursed Songs” wszedł nadzwyczaj gładko, bez zgrzytów. Więc chyba obie strony spełniły swoje zadanie.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!