Barlinecki Meloman recenzuje: debiutancki album zespołu Smokes Of Krakatau

facebookbandcamp

 

Taka oto kartka została przeze mnie znaleziona w kopercie, w której znajdował się także wspomniany na niej album. Kopertę zaś nadał poznański zespół Smokes Of Krakatau, a mi nie pozostało nic innego, jak pochylić się nad wypunktowanymi w liście prośbami. A przy okazji spełnić jedną z nich, tę najważniejszą – nie licząc zadania dodatkowego. To jeszcze nie ten etap, za to recenzja jak najbardziej powstać mogła – i tak oto list odłożyłem, po czym sięgnąłem po płytę, która w tym wszystkim jest najistotniejsza. Płyta ta to noszący nazwę zespołu debiutancki długograj, który, jeśli wierzyć zespołowi, powstawał w niesamowicie ciężkich i trudnych warunkach. Czy miało to swoje odzwierciedlenie na tworzących go kompozycjach? Cóż, odpowiedź na to pytanie chyba jednak leży poza moim zasięgiem. Niemniej mogę na spokojnie wyjaśnić kilka innych, również istotnych kwestii.

 

Tym razem absolutnie bez żadnych niespodzianek, wszystko z miejsca wyłożone na tacy: szybki rzut oka na nazwę zespołu, jego wizerunek i to, w jaki sposób przedstawia się w social mediach – i oto mamy gotowy wstępny obraz muzyki tworzonej przez trio. Gruz sypie się często i gęsto, a wszystko spowiły gęste i dławiące dymy. Gruz, w tym przypadku skalny, najwidoczniej pochodzi prosto z tytułowej góry, dym pewnie też. Choć równie dobrze mógłby pochodzić z zioła, ale ten podpunkt akurat przemilczę. Krótko mówiąc, jest ciężko, gęsto i siermiężnie, a nawet bardzo siermiężnie. Ot, typowy stoner/doom, bardziej skłaniający się raczej w stronę metalu niż rocka. Nie obyło się bez rzężących riffów, tłustego basu i bębnów, które zamiast wysuwać się na pierwszy plan podkreślają grube dźwięki emitowane przez struny. Wszystko zamknięto w siedmiu kompozycjach, z których trzy wykraczają poza granicę dziesięciu minut czasu trwania. Całość to w sumie niecała godzina dźwięków wybitnie brudnych i intensywnych. Takie brzmienia trzeba lubić – towarzyszy im charakterystyczna otoczka, która odstrasza co wrażliwszych. I ja jestem w tej kategorii niesamowicie wybredny, zawsze mam z tyłu głowy elementy typowe dla danego gatunku, które mają w zwyczaju nieco mi wadzić. Czasem udaje się upchnąć na tyle w kąt, by nie wpływały na odbiór, czasem nie. Jak było w tym przypadku?

 

 

Zespół rozpoczyna album chyba najmniej dyskretnie, jak tylko się dało – dziesięciominutową, instrumentalną kolubryną, zatytułowaną „Absence of Light„. To pierwsza z trzech najdłuższych i zarazem najbardziej czerpiących z doom metalu kompozycji. Jest więc utrzymana w powolnym tempie, a przy tym niesamowicie wręcz rozciągnięta. Cały utwór zbudowany jest na wgniatających w ziemię ciężarach, choć sporadycznie przeplatają go lżejsze fragmenty. Tak jak lubię przesadnie długie kompozycje w przypadku rozbudowanej, ambitnej progresywności, tak w przypadku doomowo-stonerowej prostoty zdecydowanie preferuję krótsze utwory, które są dla odbiorcy bardziej łaskawe i w których zwyczajnie dzieje się więcej – a to dlatego, że poszczególne sekwencje nie są rozciągane na siłę, dzięki czemu robi się miejsce dla innych elementów. Przypuszczam, że łaski nie są jednak głównym założeniem Smokes Of Krakatau i w sumie nie ma się co temu dziwić. Zespół eksploatuje dobrany kierunek do granic możliwości, wyciska z niego co się da. Niejednokrotnie skutkuje to prawdziwą eksplozją bodźców, co moim zdaniem dużo lepszy efekt daje w przypadku środkowej części albumu – tej krótszej i zarazem bardziej energicznej. Od drugiego utworu, czyli „Grasshopper”, muzycy nieco przyspieszają i koncentrują się bardziej na klasycznym, konserwatywnym stonerze. Nie oznacza to jednak, że łagodnieją – wciąż trzeba uważać, by nie znaleźć się w zasięgu masywnych, wulkanicznych skał. Dwa ostatnie utwory, czyli „Septic” i kompozycja oryginalnie autorstwa Rudiego Schubertha, nosząca tytuł „Kombajn Bizon” (nie powiem, całkiem ciekawy wybór jeśli o coverowanie chodzi), wracają do założeń z początku albumu – długo, powolnie i niesamowicie ciężko. Im bliżej końca, tym bardziej go wyczekiwałem, gdyż dla mnie to już jednak zbyt wiele i zaczynałem się nieco męczyć.

 

Smokes Of Krakatau – Smokes Of Krakatau (Full Album 2022)

 

Choć pierwszy utwór to instrumental, później na albumie pojawia się oczywiście wokal. Wokal, który również stawia mnie na rozstaju ścieżek. Z jednej strony ciężko go pomylić z czymkolwiek (albo kimkolwiek) innym, jest podobnie zagruzowany jak sama muzyka. Ciężko mi to nawet do czegokolwiek porównać, nie jest to ani growl, ani typowy wrzask… Bardziej coś w rodzaju warkoczącego, trochę zlewającego się ryku – tylko takie określenie przychodzi mi do głowy, choć sam mocno wątpię w jego trafność i zdaję sobie sprawę z jego groteski. To po części potwierdza wybitnie indywidualny charakter wokalu. Sporadycznie pojawiają się również czyste partie, prezentowane z dużą nonszalancją i luzem. Głos Byrona Kałuży pięknie wpisuje się w standardy gatunku, przy czym zdecydowanie wymaga on przyzwyczajenia. I to bardzo konkretnego – na tyle, że po wszystkich odsłuchach debiutu zespołu jeszcze do końca do niego nie przywykłem. Ale nawet mimo tych wszystkich kwestii, które niekoniecznie mi tu pasują, muszę wspomnieć o czymś, co na albumie absolutnie błyszczy: mianowicie są to solówki. Adekwatne do długości kompozycji, czyli krótkich, ściśniętych popisów tutaj brak. W przypadku Smokes Of Krakatau to coś więcej niż zwykłe sola – one nie stanowią dekoracji, tylko tworzą z resztą instrumentów jedną, wspólną całość, jedną sekwencję. Cudnie przy tym jazgoczą, dosłownie świdrują w głowie słuchacza, i sprawiają, że z automatu zaczyna się on bardziej koncentrować na tym, co słyszy. Warto także dodać, że tych solówek na albumie nie brakuje, a żadna z nich nie odstaje poziomem.

 

 

Jak zatem mogę podsumować moje odczucia po zapoznaniu się z debiutem Poznaniaków? Cóż – to materiał zdecydowanie dla gorliwych miłośników gatunku. Dla tych, co uwielbiają być zasypywani zewsząd gruzem i łzawić od ilości gryzącego dymu. Dla innych jego odbiór może być kłopotliwy. Zupełnie inaczej pisze się teksty o albumach z gatunku, którego fanem się nie jest. Wówczas dużo bardziej zwraca się uwagę na pozytywy, w których trzeba już nieco pogrzebać. Ale jeśli te pozytywy stanowią istotny punkt całego materiału, a nie tylko skromny smaczek, to też patrzy się na to inaczej. Dlatego poza świetną pracą gitary solowej nie mogę zapomnieć o czymś dużo istotniejszym – tym, że zespół w istocie wie, co robi. Łatwo dostrzec, że jest oddany swojemu kierunkowi i dba o to, by ich muzyka była autentyczna. A to zauważy się zawsze, nieważne jak ostatecznie ocenia się album.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!

recenzje@rockkompas.pl