Barlinecki Meloman recenzuje debiutancki album „Dead Man’s Dream” zespołu SOMA

facebook | youtube

 

Po ostatnim zejściu z kursu typowo gitarowego czas już na niego wrócić. Elektronikę odkładamy na bok i z powrotem sięgamy po klasyczne instrumentarium. W jakim wydaniu? Cóż, dzisiaj jest zdecydowanie bardziej metalowo. Oto zespół Soma i jego debiutancki album, „Dead Man’s Dream”.

 

Ten album to efekt swego rodzaju reinkarnacji zespołu – formacja rozpoczęła niedawno zupełnie nowy etap swojej działalności – można powiedzieć, że Soma powstała z prochów innego zespołu, Cowshed. Już pod nową nazwą muzycy zaprezentowali liczący sobie nieco ponad czterdzieści minut materiał składający się z ośmiu kompozycji. Ogólnie rzecz biorąc, zespół proponuje słuchaczom kolejną wariację na temat szeroko pojętego groove metalu, od początku do końca – na „Dead Man’s Dream” brak utworów jakoś szczególnie lżejszych bądź cięższych. Nie ma też miejsca na ballady. Wszystko wypełnia ogromna wręcz ilość rozmaitych riffów, z których praktycznie każdy można opisać innym zestawem słów, oraz porządnych solówek. A, no i mamy jeszcze dodatkową ciekawostkę wykraczającą poza standardy takiej muzyki, na wypadek gdyby jednak cały koncept okazał się być nieco monotonny, ale o niej wspomnę później.

 

 

Całość można opisać krótko: dostatecznie ciężko, dostatecznie melodyjnie i dostatecznie metalowo. Ale bez szaleństw. Przy tym albumie można zarówno skupić się na headbangingu, jak i potupać nogą przy nieco bardziej stonowanych momentach. Nie ma tutaj eksperymentowania z formą, zabaw konwencją, i fakt faktem, może tu tego trochę brakować. W teorii na albumie dzieje się bardzo dużo, choć poza poszczególnymi (bardzo dobrymi) riffami i solowymi popisami gitarowymi nic jakoś szczególnie się nie wybija ponad normę.

Podobnie z wokalem – chropowatym growlem. Do mocnego, choć melodyjnego metalu przydałoby się trochę wokalnego urozmaicenia. Podczas pierwszego odsłuchu zdawało mi się, że takowe jednak będzie – w otwierającym album „Learn to Love” w późniejszej części kompozycji pojawiają się mocno schowane w tło, ledwo słyszalne czyste wokalizy – fajne, choć mocno dyskretne urozmaicenie. A w „Undertones” mamy ciekawie przedstawione pierwsze linijki tekstu – niby nie śpiew, niby nie mówienie, coś pokroju dość mrocznej, powolnej melorecytacji. Według mnie takie rozwiązania działają zdecydowanie na korzyść materiału i mogłoby być ich więcej.

A skoro mowa o urozmaiceniach: odkąd pamiętam, byłem przekonany, że użycie saksofonu w przypadku zespołów grających mocniejszego rocka, bądź już metal, to coś praktycznie całkiem niespotykanego. Ale, biorąc pod uwagę to, że po raz kolejny piszę o zespole korzystającego z tego pomysłu, widocznie się myliłem. I… cieszy mnie to. Tak, na tym groovemetalowym albumie można usłyszeć saksofon. Co prawda to tylko gościnny udział, ale saksofonu możemy posłuchać w „Disdain for Life”, kiedy to wchodzi po świetnej gitarowej solówce (rewelacyjne przejście), czy też w zamykającym całość utworze tytułowym. Cóż: szanuję za takie doświadczenia.

Podsumowując: największą siłą debiutu Somy są smaczki, nie takie do końca poukrywane, ale jednak wymagające od słuchacza odrobiny skupienia, być może większego otwarcia na inne doznania. I gdyby sam zespół odrobinkę bardziej zaszalał, mógłby faktycznie wyjść rewelacyjny materiał. Rewelacyjny nie tylko dla wielbicieli groove’owo-sludge’owych klimatów, w których zespół obraca się całkiem sprawnie.

 

Barlinecki Meloman

 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!

Barlinecki Meloman blog

Barlinecki Meloman facebook

Barlinecki Meloman instagram