Barlinecki Meloman recenzuje „Transhumanism” zespołu Thy Disease

facebook | bandcamp | youtube | instagram

 

O brzmieniu retro czytaliście już w moich recenzjach niejeden raz. I niejeden raz pewnie jeszcze o takowym przeczytacie. Ale tym razem przyszło mi się zmierzyć z czymś zupełnie innym. Bohater dzisiejszej recenzji mnóstwo czerpie z tego, co obecnie popularne w muzyce metalowej, a ponadto przywołuje skojarzenia z futuryzmem. Oto przed Wami zespół Thy Disease i jego nowy, siódmy już album, zatytułowany „Transhumanism”.

 

No więc tak: jest to taka przyszłość w teraźniejszości, jeśli rozumiecie, co mam na myśli. Oprawa graficzna, teksty traktujące o niebezpieczeństwach grożących nam ze strony prężnie rozwijającej się technologii, i wreszcie sama muzyka, zamknięta w dziesięciu kompozycjach – a ta oscyluje w granicach groove/death metalu (mniej lub bardziej melodyjnego) z wyraźnym djentowym zacięciem, ozdobionego zimną, mechaniczną elektroniką. Z kolei te elektroniczne dźwięki mogą kojarzyć się z industrialem… sporo tego, to fakt. Faktem jest także, że płyta teoretycznie wpasowuje się w mój gust idealnie – co odkryłem po pierwszym wysłuchaniu całości. I rzeczywiście; nie oceniając przez pryzmat poprzednich wydawnictw grupy, nie mając żadnych konkretnych, mniej lub bardziej wygórowanych oczekiwań, jestem z tych dźwięków zadowolony.

Już w pierwszych sekundach albumowego „otwieracza” pod tytułem „Inhuman Form„, witają nas mocne, elektroniczne dźwięki – to znak, byśmy zaczęli się do nich przyzwyczajać. Po chwili utwór się rozkręca – pałeczkę przejmują „żywe” instrumenty. Jednak elektronika na dobrą sprawę nie znika – jest jej na albumie bardzo dużo, co łatwo zauważyć, ale właściwie nie wysuwa się na pierwszy plan. W większości to po prostu ozdobnik, na tyle jednak istotny, że ma wyraźny wpływ na ostateczne brzmienie. A jest ono surowe, chłodne, i sterylnie czyste. Nie dla każdego, ale maniakom takich klimatów powinno pasować.

 

 

Warto jeszcze wspomnieć o tym, że to pierwszy materiał wydany z nowym gardłowym – a tym został Marcin Parandyk, znany z występów w zespole Vane. Jego wokal jest mocny i dość charakterystyczny. Nie jest to ani typowy growl, ani typowe wrzaski. Raczej coś pośrodku, coś bardziej wyważonego. Czy dobrze sprawdza się w roli zastępcy? To już nie mnie oceniać. Patrząc tylko na tu i teraz, mnie odpowiada.

Ale czy wszystko prezentuje się tak, jak powinno? Na to pytanie łatwiej odpowiedzieć, gdy patrzy się na całość. Z jednej strony z wielką przyjemnością słucham intensywnej, pogmatwanej pracy perkusji, oraz mięsistych, djentowych riffów (a początkowym motywem „Deliverance” jestem wręcz zachwycony – i to właśnie ten utwór wybieram na swojego głównego faworyta), z drugiej zaś zastanawiam się, czy zespół rzeczywiście wycisnął z obranego kierunku wszystko, co się dało. Weźmy na przykład singlowego, promującego album „Aluminium Cities„. Sprawia on wrażenie tego jednego numeru, który chce się odróżnić od reszty, ale nie ma za bardzo takich możliwości. Mamy w nim m.in. nieco czystych, praktycznie mówionych partii wokalnych. A jeśli chodzi o muzyczny podkład do wspomnianych partii, to tutaj także nie ma szaleństw. Ale w sumie to wszystko – zdecydowana większość tej kompozycji dopasowuje się już do całego albumu. Nie wiem, czy taki był zamysł, czy grupa rzeczywiście chciała, by jeden numer na płycie był inny, tylko nie chciała za bardzo ryzykować. A może nie tylko jeden? Podobne możliwości dostrzegam w „There’s No You„. Tak czy inaczej, ja uważam, że byłaby to ciekawa brzmieniowa odskocznia – a jakby nie patrzeć, takowych na płycie troszkę brakuje.

To prawda, trochę się w poprzednim akapicie rozpisałem, ale niech Was to nie zmyli – „Transhumanism” wypada w moich oczach (czy raczej uszach) całkiem dobrze. Za jego największy atut uważam ogólny styl – tak się składa, że przepadam za takimi nawałnicami zmechanizowanych, metalicznych dźwięków o zabójczej precyzji, w pierwszej chwili sprawiających wrażenie zupełnie chaotycznych. I to głównie przez ten pryzmat oceniam cały materiał. Gdybym jeszcze usłyszał na tym krążku coś wyjątkowego, czego bym się zupełnie nie spodziewał, to byłoby prawie idealnie. Co prawda moim gatunkowym faworytem raczej nie zostanie, ale czuję, że będę do niego wracać często.

 

Barlinecki Meloman

 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!

Barlinecki Meloman blog

Barlinecki Meloman facebook

Barlinecki Meloman instagram