Barlinecki Meloman recenzuje płytę „Enigmatic” zespołu Kingsphere

 

Kingsphere należy do zespołów, które mimo niewielkiego stażu prężnie działają, wliczając w to aktywne koncertowanie oraz regularną promocję swoich działań. Daje nam to obraz stabilnego składu, którego przebijanie się na coraz to wyższe szczeble kariery można uznać wyłącznie za kwestię czasu. Nie powinniśmy jednak zapominać o podstawie, bez której byłoby to raczej nierealne – czyli o samej muzyce. Na początku października ukazał się drugi, wydany zaledwie rok po debiucie, album zespołu zatytułowany „Enigmatic”. Czy jego tytuł z miejsca zdradza całą postać materiału?

 

Zanim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, standardowo rzucę kilkoma faktami: w przypadku Kingsphere mamy do czynienia z czymś w rodzaju industrialnego metalcore’a, naładowanego elektroniką oraz wszelkiej maści melodiami, dodatkowo doprawionego niskimi tonami i zróżnicowanymi tempami. Na „Enigmatic” styl ten reprezentowany jest przez dwanaście (wliczając instrumentalne intro) kompozycji – a więc niecałe pięćdziesiąt minut sterylnego, nieco futurystycznego grania dla outsiderów. Wybija się z tego cybernetyczna, zimna mechanika, oddzielająca twórczość zespołu od typowo industrialnych akcentów. I znów, choć koła na nowo oczywiście nikt tu nie odkrywa, można mówić o pewnej odróżniającej się atmosferze, dzięki której całość nie tonie w zalewie olbrzymiej ilości podobnych zespołów. Aby wyróżnić się z tłumu, wiele z nich stosuje mniej lub bardziej udane zabiegi; Kingsphere również ma swoją broń, ale o niej wspomnę później. Dominującym elementem albumu jest oczywiście nowoczesność, przejawiająca się nie tylko w stylistyce grupy czy też konstrukcji kompozycji. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia promocyjne zespołu czy też okładkę albumu. W sumie szkoda że nie wyszło to fizycznie, oprawa graficzna mogłaby być całkiem ciekawa.

 

Kingsphere – Clouds Collide

 

Gdzieś w tę muzykę wkrada się matematyka. Raczej dyskretnie, choć nie niezauważalnie przemyka pomiędzy sekwencjami utworów. Nie mam na myśli nadmiernej ekspansji w postaci wybitnie skomplikowanych, dezorientujących połamańców, gdyż tego pierwiastka „Enigmatic” najzwyczajniej w świecie w sobie nie posiada. Niemniej słychać, że muzycy momentami lubią się trochę tymi instrumentami pobawić, że raczej nie interesuje ich nudna prostota. Warto na pewno odnotować, że choć album niemalże przeładowano wszelkiej maści elektroniką, to słuchacz nie doświadcza mimo to przesytu. Granica była niebezpiecznie łatwa do przekroczenia, ale zespołowi jakoś udało się jej nie przekroczyć, analogicznie z wkraczaniem na rejony kiczu. Metaliczne brzmienie gitar sprawnie zazębia się z elektronicznymi dodatkami, które pełnią tutaj rolę jeszcze jednego, pełnoprawnego instrumentu. Gra to dobrze, ale mogłoby być agresywniej – szczególnie jeśli chodzi o samo brzmienie, w miksie zapewne nieco wygładzone. Nie znaczy to jednak, że materiał jest całkowicie pozbawiony ostrości – po prostu równoważy się ona z melodiami. Najlepiej słychać to chociażby w „Clouds Collide”, jak dla mnie najbardziej reprezentatywną kompozycją z całego grona, czy też w zamykającym album „Half Of Form„, gdzie czysto metalowa ekspresja zdaje się stanowić większość.

 

Kingsphere – Enigmatic

 

A co z wokalem? Wokal to oczywiście czysty śpiew wymieszany z typowymi dla gatunku wrzaskami, że już użyję tego kolokwialnego skrótu myślowego. Growle są rzadkością i pojawiają się na albumie sporadycznie – właściwie to nie jestem pewien, ale czyste partie chyba na „Enigmatic” przeważają… Albo po prostu podział jest mniej więcej równy. Taki zabieg raczej nie cieszy się zbytnią popularnością wśród tego typu zespołów, ale tu konkretnie wynika to z charakteru Kingsphere. I o ile wrzaski te w zasadzie niczym szczególnym się nie wyróżniają, tak z czystym wokalem jest już inaczej. Nietrudno natknąć się w internecie na porównania głosu, którym operuje Piotr Miliczek, do jednego z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych głosów współczesnej muzyki gitarowej, czyli Chestera Benningtona. Żeby było jasne – to bardzo odważne porównania (zwłaszcza że Chester był, jest i będzie niepodrabialny), ale i ja muszę przyznać, że nie wzięły się one znikąd. To oczywiście nie to samo, ale bardzo zauważalna inspiracja od razu ukazuje się słuchaczowi. Pasuje to do brzmienia Kingsphere – równoważnego, chwytliwego, ale jednocześnie całkiem wyrazistego. Skojarzenia nasuwają się same, a dzięki temu zespół nieco zyskuje na rozpoznawalności.

 

Fot. Photogruszka – Fotograf Rybnik

 

Przyznaję – „Enigmatic” może i nie jest pionierskim, czy też wybitnym dla gatunku albumem, ale słucha się go z przyjemnością – a tyle w zupełności wystarczy. Nie ma tu za bardzo do czego się przyczepić, a na siłę nie ma co tego robić. Chociaż nie, do jednej rzeczy się przyczepię – mianowicie do braku fizycznego nośnika. Nie przepadam za stawianiem cyfryzacji na pierwszym planie, zdecydowanie bardziej cenię sobie namacalność danego wydawnictwa. Zwłaszcza, gdy ma ono potencjał na interesującą oprawę graficzną. Wracając jednak do samej zawartości muzycznej, nie sądzę by drugi album Kingsphere miał przed odbiorcami wiele tajemnic, niemniej może go skłonić do poszukiwania i zagłębiania się w dźwięki.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!

recenzje@rockkompas.pl