Barlinecki Meloman recenzuje płytę „Busy Nights Hazy Days” zespołu Leash Eye

facebook | wwwtwitter | instagram | youtube

 

Sytuacja z Leash Eye to dobry przykład tego, że niektóre rzeczy nijak człowieka nie ominą, prędzej czy później będzie musiał mieć z nimi do czynienia. Kiedy rozpakowałem paczkę w której krył się nowy album zespołu, zatytułowany „Busy Nights Hazy Days”, spróbowałem sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z nazwą Leash Eye. Było to jakoś wtedy, kiedy w składzie zaszła zmiana na stanowisku wokalisty, a nowym gardłowym został Łukasz „Quej” Podgórski – czyli jakoś… na początku 2016 roku. Sześć lat. Tyle czasu mi zajęło, by wreszcie sięgnąć po twórczość zespołu, i to przy dobrej ku temu okazji. Wszak recenzji nie odmówię, zwłaszcza, że album na recenzję czekał w zasadzie od samego początku, kiedy tylko trafił do mojego domu.

 

Zanim przystąpiłem do właściwej części mojego zadania, klasycznie zajrzałem do internetu po nieco informacji, choć okładka oraz oprawa graficzna albumu w zasadzie już mówiły mi, czego się po zawartości krążka spodziewać. Odcienie brązu oraz złota sylwetka urodziwej, tak przypuszczam, pani, skupiająca na sobie uwagę ciężarówka, typowy amerykański osiemnastokołowiec oraz kilka pomniejszych, choć jednoznaczych akcentów – wiecie już, w którym kościele dzwoni, prawda? Leash Eye sięga po klasykę, lecz prezentuje ją nad wyraz współcześnie – płytę wypełnia dziewięć hardrockowych strzałów, rodem z (dzikiego) zachodu, rodem z opustoszałego południa. Czyli dość stonerowych: zakurzonych i emitujących upalne powietrze. Organy Hammonda poczynają sobie tu całkiem śmiało, często starają się dotrzymać kroku zagranym w średnich tempach wyrazistym riffom. Z jednej strony kłania się Deep Purple, z drugiej Guns N’ Roses (przy czym ten drugi zespół przywołuję nie bez powodu, mając w głowie utwór „Where the Grass Is Green and the Girls Are Pretty„, w całości zbudowany na wersach z poszczególnych kompozycji Gunsów), gdzieś tam jeszcze krążą pewne skojarzenia z AC/DC – choć tu nie są już aż tak intensywne. Bardziej dotyczą one momentów aniżeli całości.

 

Leash Eye – „Busy Nights Hazy Days”

 

Album jest treściwy i pokazuje, że muzycy z niejednego pieca chleb jedli – dwudziestokilkuletnie doświadczenie także robi swoje. Owszem, fakt że opiera się on na niemalże stereotypowych patentach będących filarami danych gatunków, może chwilami nieco dokuczać, zwłaszcza gdy patrzy się na całość przez pryzmat świeżości bądź oryginalności. I tak jak pierwszego elementu na „Busy Nights Hozy Days” w rzeczywistości nie brakuje, tak znaleźć drugiego jest już ciężej. Ale szukanie go raczej mija się z celem, bo skoro coś jest dobre, to po co jeszcze na siłę poprawiać? W tym przypadku ten tok myślenia sprawdza się bez zarzutu. Nowe dzieło Leash Eye to jeden z tych albumów, wobec których ma się oczekiwania niespecjalnie odbiegające od znanych wszystkim standardów. Człowiek wie czego się spodziewać, czego dane mu będzie posłuchać. Nie znaczy to oczywiście, że na albumie zabrakło jakichkolwiek niespodzianek. Tych jest kilka, jedne większe, inne pomniejsze.

Zacznę od tej, którą chyba najłatwiej zauważyć, zwłaszcza przy patrzeniu na informacje zamieszczone w książeczce. Choć płytę wypełnia dziewięć kompozycji, to tylko w dwóch z nich zabrakło jakiegokolwiek gościnnego występu. W tym miejscu wspomnę jeszcze, że album charakteryzuje się sporym rozbudowaniem od strony wokalnej. Wokal Podgórskiego sam w sobie jest dość różnorodny i nie ogranicza się po prostu do zwykłego śpiewu. Typowo hardrockowa chrypa, formy bliższe skrzekom, czy też agresywniejsze partie przechodzące we wrzaski pojawiają się raczej sporadycznie, ale ich ilość jest dobrze wyważona…

 

 

…ale najwidoczniej to było jeszcze za mało, gdyż na albumie pojawiają się jeszcze chórki będące formą wsparcia ze strony niemalże całej reszty zespołu (tylko perkusista Marcin Bidziński się w nich nie udziela). No i wspomniane głosy dodatkowe – a konkretnie dwa damskie głosy. Pierwszy z nich należy do Moniki Urlik, drugi do znanej z melodic deathmetalowej grupy Moyra Margo – i właśnie wobec tego drugiego miałem duże oczekiwania, jako że fanem Moyry jestem od dobrych czterech lat i wiem, na co stać frontwoman tego zespołu. Jak to tutaj wyszło? Cóż… Margo pojawia się w utworach „Betting On One Horse” oraz „Step On It„, i w obu jej rola jest raczej znikoma. Jak dla mnie została schowana zdecydowanie za bardzo w tło, musiałem się wysilić by wyłapać jej partie. Trochę szkoda, bo mogła z tego wyjść miazga totalna, a tak jest raczej niewykorzystany (pierwotnie bardzo duży) potencjał. Już nie wspomnę, że liczyłem raczej na pełne sekwencje (zwrotkę bądź refren) w jej wykonaniu. Zresztą, oba gościnne występy pełnią rolę całkowicie wspierającą i są raczej niewielkim dodatkiem. Ale zawsze są tym dodatkiem, i od tej strony akurat plusik.

 

 

Leash Eye nie są nowicjuszami, więc i na ich twórczość można spojrzeć z innej perspektywy. To po prostu kolejny solidny w swojej klasie album, spełniający wymagania gatunkowe, czasem puszczający oczko do słuchacza, a czasem po prostu eksponujący z góry określone wartości, dobrane przez muzyków. Zawsze można potraktować go jako jeszcze jedno spojrzenie na rocka lat 70. i 80., w wydaniu odpowiednio unowocześnionym. Najważniejsze, że na nudę w zasadzie nie ma co narzekać, a urozmaiceń nie wprowadzano na siłę. To dobry album – ale jak bardzo dobry, zweryfikują ci, którzy jeszcze go nie znają.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!