Barlinecki Meloman recenzuje debiut BlackKay – płytę „Aquarius”

facebook | instagram | spotify | youtube

 

Zazwyczaj podchodzę do solowych wydawnictw muzyków aktywnie działających w zespołach z ciekawością. Bierze się ona z tego, że owe wydawnictwa solowe są z reguły inne. I wcale nie chodzi mi tu o nawiązanie do „codziennej” działalności – mogę to stwierdzić nawet nie znając macierzystych formacji tych artystów. Skąd takie stwierdzenie? Liczę na to, że ten tekst będzie jednocześnie chociaż częściową odpowiedzią na to pytanie. Pewnie już się domyślacie, jakiego rodzaju materiałem jest EPka „Aquarius” wydana pod szyldem BlackKay.

 

BlackKay to solowy projekt Kasi Bieńkowskiej, wokalistki White Highway – zespołu grającego muzykę spod znaku hard n’ heavy, inspirowaną latami 80. (nawiasem wspomnę, że Kasię wspomagał gitarzysta White Highway, Paweł Gromadzki, który zagrał na wszystkich gitarach). Nazwa obca mi nie jest, kiedyś chyba nawet miałem okazję tego posłuchać, ale nasze drogi gdzieś tam się najwidoczniej rozeszły. Ale nie o White Highway mam pisać, a przynajmniej nie tym razem. Płytę pomógł nagrać jeszcze trzeci muzyk, perkusista Przemek Pawlas, jednak to Kasia pozostaje główną autorką BlackKay.

 

 

Pierwszy odsłuch nie przyniósł w zasadzie żadnych konkretnych informacji. Myślę sobie: „Okej, muzyka całkiem fajna, ale co to właściwie za gatunek?” Zawsze staram się powiedzieć co nieco na temat stylistyki materiału. Nie w celu zaszufladkowania, tylko bardziej po to, żeby czytelnik mniej więcej wiedział, na co się nastawiać. Wtedy nie miałem pojęcia, jak to nazwać, na szczęście kolejne odsłuchy nie były już takie… bez chemii. A, że to tylko pięcioutworowa EPka, która ledwo przekracza dwadzieścia minut, jeden odsłuch kończy się dość szybko. Inna sprawa, że w „Aquarius” zmieszczono sporo różnorodnych pomysłów, które nie pozwalają się przy słuchaniu nudzić.

 

BlackKay – Insane

 

Gdybym miał wybrać jeden konkretny gatunek, postawiłbym na pop rock. Po prostu. W dalszym ciągu jest to rock, ale w tej lekkiej, przebojowej odmianie, gdzie fortepianowe klawisze nie pełnią roli wyłącznie ozdobnika. Przykładowo w utworze „Bring Me the Light” właśnie na nich oparta jest całość. Co daje nam lekką piosenkę w klimatach balladowych, kontrastującą z poprzednikiem, czyli otwierającym płytę intensywnym, gitarowym „Orion”. Właściwie to kompozycje są ze sobą przeplatane, ale za to w każdej pojawiają się gitarowe sola, lekko dociążające płytę. Nie zabrakło także fragmentów wyciszających, żeby nie powiedzieć relaksujących, tak samo jak pewnego mroku i tajemniczości („Insane” – z jednej strony enigmatyczny i dyskretny, z drugiej podniosły i emocjonujący), z którymi uzupełnia się oprawa graficzna EPki.

Gdyby uwzględnić samą stylistykę, to w podobnych klimatach obracała się chociażby Anneke van Giersbergen. Ale to zdecydowanie nie to samo – nie przychodzi mi do głowy nic konkretnego, do czego ewentualnie mógłbym to porównać. Jest energicznie i angażująco, bardzo melodyjnie i różnorodnie, ale nie nazwałbym tego muzyką typowo radiową, o dziwo. Dlaczego o dziwo? Dlatego, że w teorii nadawałaby się idealnie, choć w głębi duszy jakoś mi się to gryzie. Nie wiem, może po prostu brzmi mi to trochę za bardzo ambitnie…?

 

BlackKay – Światło.Cień

 

Zdecydowanie, ambicje były, choć pamiętajmy, że nie są to brzmienia skomplikowane. Prosta budowa chwytliwych utworów dodatkowo skłania je ku muzyce popularnej. Koniec końców, gdy słucha się „Aquarius”, latwo odnieść wrażenie, że niby gdzieś się coś podobnego słyszało, ale znalezienie czegoś do dopasowania może sprawić nieco trudności. W końcu Kasia na nowo koła nie odkrywa, po prostu pokazuje wszystko ze swojej własnej perspektywy. I ozdabia swoim wokalem – wyrazistym, w jednej chwili lekko zachrypniętym, w innej znowu odrobinę skrzekliwym. Zarówno w języku angielskim, jak i polskim (choć zaśpiewany po polsku jest tylko „Światło.Cień”).

Debiut BlackKay to muzyka zwyczajnie przyjemna, sympatyczna (ale nie aż tak, jak ten podpis na okładce). Dobra do włączenia raz na jakiś czas, bo do odtwarzania na zapętleniu raczej się nie nadaje (i tu mała wskazówka – może następnym razem uda się wydać coś dłuższego…?). Nie próbuje udawać tego, czym nie jest. To lekki rock otwarty na szerokie grono odbiorców, a jednocześnie niekomercyjny. Wyzbyty lukru, patosu (choć te zaśpiewy w „Insane” były nieco ryzykowne), przekombinowania. Może trochę… kameralny. Co nie znaczy oczywiście, że całym sobą chowa się w cień. Tak, to jest dobre określenie. BlackKay to po prostu kameralny rock, i na tym zakończmy.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!