Tomek nadaje: stare rockowe brzmienia, bez zbędnej „efekciarskiej” pompy – Robert Gawliński i „Kwiaty jak relikwie”

 

Jeżeli pomyślimy o Robercie Gawlińskim – od razu przychodzi na myśl zespół Wilki. Skojarzenie jak najbardziej oczywiste, bo Gawliński jako frontman tej formacji wniósł w twórczość Wilków wkład niepodważalny. Jednak o Robercie warto napisać ze względu na jego solową twórczość i biorąc pod uwagę album „Kwiaty jak relikwie”.

 

Wydana w 1997 roku płyta to obowiązkowa pozycja dla miłośników Wilków jak i twórczości samego Gawlińskiego. Album piękny, liryczny i stanowiący zarazem doskonałą wizytówkę samego artysty. Doskonały rockowy warsztat, teksty oraz umiejętności wokalne Gawlińskiego to tylko skromna zachęta do zapoznania się z „Kwiatami”, bo całość to kompozycja po prostu świetnych kawałków. Płyta stanowi również doskonałą inspirację dla muzyków, którzy chcieliby pisać dobre piosenki, bo takie nie rodzą się zawsze pomimo niekiedy ciężkich wysiłków.

 

Robert Gawliński – Mała iskra

 

Zaczynając od „Małej iskry” będziemy mieli do czynienia z melodyjnością, wrażliwością pod względem tekstów. Utwory z tej płyty świetnie nadają się na domówkę pod spotkanie ze znajomymi jak i do osobistego delektowania się nimi. Niektóre spełniły nawet kryterium radiowych hitów jak choćby „Nie stało się nic”, który przebił się do większej świadomości słuchaczy. Na szczególną uwagę zasługuje moim zdaniem „Zanim przyjdzie ciemność”. Transowość tego numeru przenika do szpiku kości klimatem The Doors. I nie jest to bynajmniej licha podróbka formacji Jima Morrisona, lecz kawałek absolutnie świetny! Po raz kolejny polski muzyk pokazuje, że jest wyjątkowy! W tym wypadku Morrison mógłby zaczerpnąć lub stanąć obok Gawlińskiego na scenie. Co, gdyby kiedykolwiek mogło się wydarzyć, byłoby z pewnością czymś, co nawet trudno sobie wyobrazić.

 

Robert Gawliński – Nie stało się nic

 

Wracając tymczasem do „Kwiatów”, sam tytułowy kawałek, który jest moim ulubionym na płycie pokazuje, że Robert potrafi nagrywać dobre, melodyjne piosenki, bez ocierania się o banał. Sam artysta udowadnia także, że granie na gitarze i śpiewanie to zestaw doskonały, aby stworzyć muzykę głęboką, poruszającą i wpadającą w ucho. Bez zbędnego „efekciarstwa”. Gitara i umiejętności wokalne w połączeniu z pasją i rockową duszą wystarczą. Tego Gawlińskiemu odmówić nie można! Sam fakt „używania” gitary w takiej formie budzi mój podziw i szacunek dla tego artysty, który przywraca mi wiarę, że ten instrument to niezastąpiony element muzyki rockowej! Inne numery z tej płyty również zasługują na szacunek, a ich omawianie staje się zbędne. Dlaczego? Bo są po prostu dobre.

Lubię stare rockowe brzmienia, bez zbędnej „efekciarskiej” pompy. I taki jest ten album. Osobiście mocno żałuję, że Gawliński takich płyt nie wydał więcej. Chyba nawet mocno się starając nie doszukam się żadnej słabej strony tego wydawnictwa. Zachęcać dalej też już nie będę, bo uważam, że zostaje posłuchanie. Skupię się jeszcze tylko na okładce. Widać w niej poniekąd pewien styl, w którym moim zdaniem Gawliński się porusza. Czyli refleksyjność, wrażliwość i pewna prostota formy. Klimat okładki bardzo oddaje zawartość albumu, stąd słuchacz w żaden sposób nie będzie miał okazji doświadczyć dysonansu. Komu poleciłbym „Kwiaty jak relikwie”? Wszystkim spragnionym porządnej dawki rockowego grania, wrażliwym na piękne ballady.

 

Tomek – miłośnik alternatywnego rocka polskiego (lata 80te i 90te) oraz amerykańskiego (specjalizacja cała scena grunge). Amatorsko gra na gitarze, czasem coś skomponuje i napisze jakiś tekst. Kolekcjoner płyt.