Odkąd zacząłem się coraz bardziej zagłębiać w rockowo-metalowy świat, często towarzyszyła mi myśl, że sporo już słyszałem. I nie chodzi mi tutaj o ilość zespołów; bardziej celuję tutaj w muzyczną różnorodność. Zwykłe podgatunki rocka czy też metalu często muszą oferować od siebie dużo więcej ponad normę, by słuchacze się nimi zainteresowali. Mniejszy odsetek środowiska stawia z kolei na oryginalność – coś, co wraz z upływającym czasem coraz trudniej jest osiągnąć. I w tym miejscu przechodzimy do zespołu Sekcja, który podesłał mi do recenzji swój drugi album, oznaczony po prostu numerem dwa.
Czy jest to oryginalny projekt? Owszem. Co prawda wątpię w to, by Sekcja była pierwszym zespołem, który postanowił połączyć ze sobą takie elementy, ale ja przynajmniej spotykam się z czymś takim po raz pierwszy. No więc co gra ten zespół? Ano gra rocka. Rocka powiedziałbym alternatywnego, z pojawiającym się czasem mocniejszym riffem i sporą ilością melodii. W tym miejscu nie ma jeszcze niczego wyjątkowego, więc idźmy dalej. Wokal. Zdecydowana większość całej wokalnej zawartości albumu to rap. W porządku, i to nie jest jakoś wybitnie oryginalne. Oryginalne są za to dodatkowe elementy używanego na albumie instrumentarium – trąbka, puzon, skrzypce… To wszystko daje nam coś, co może zainteresować już w postaci wyświetlanych na ekranie literek.
Z powodu doświadczeń z czasów szkolnych oraz z młodzieżą chodzącą po mieście z przenośnymi głośnikami mam do polskiego rapu dość wyraźny uraz. Mimo to nie martwiłem się o efekty odsłuchu nowego dzieła Sekcji. Dlaczego? Powód jest prosty – nigdy nie przekreślałem rapu samego w sobie. Zwłaszcza, jeśli użyty jest do niego dobry podkład muzyczny. Na przykład taki złożony z prawdziwych instrumentów. Tutaj jego forma jest raczej prosta, choć bardzo zróżnicowana, przez co trudno jednoznacznie określić styl gatunkowy grupy. Sama muzyka jest (nie)zwyczajnie rockowa – momenty lżejsze, bujające, ukierunkowane na melodie mieszają się z tymi mocniejszymi, dużo bardziej intensywnymi, trochę hardrockowymi. No i są jeszcze bonusy w postaci dęciaków oraz smyczków. Inny tego typu zespół postawiłby zapewne na gramofony – i gdyby na „Dwójce” przeważały właśnie gramofony, zdecydowana większość tego charakteru po prostu by uleciała. Wówczas muzyka musiałaby się bronić innymi atutami, co nie zmienia faktu, że dalej byłby to materiał wart uwagi (nie dla sceptyków, oczywiście).
Spośród wszystkich numerów wyraźnie wyróżnia się jedna kompozycja, w której wokalista grupy, przedstawiony na facebookowej stronie grupy jako „AnD”, udowadnia, że śpiewanie także nie stanowi dla niego problemu. Utwór „Czasami” swobodnie czerpie z motywów reggae, i ostatecznie wychodzi z tego taki lekki reggae rock. Jeśli ktoś oczekuje chwili wytchnienia od recytowanych z charakterystycznym zacięciem wersów, niekiedy w tempie imponująco wręcz szybkim, to właśnie ją dostał.
Drugi album Sekcji to niewątpliwie dzieło o wielu twarzach. Która z tych twarzy wypada według mnie najlepiej? Cóż… lżejsza strona Sekcji także jest dobra, ale raczej bez fajerwerków – nie zwraca na siebie aż takiej uwagi, bo mniej się na niej dzieje (ale „Czasami” zdecydowanie jest wyjątkiem w tej regule). Do mnie najbardziej przemawia ta twarz, która najlepiej ukazuje niemałe pokłady energii drzemiącej w muzykach, i pozwala wnieść muzykę na wyższy poziom. Jej kumulacja następuje głównie w „Tyranie”, najmocniejszym, najbardziej rockowym (i zwyczajnie najlepszym) tytule na płycie. Świetnie wypada także „MC”, wykonany na luzie, a jednocześnie emanujący dużą dawką pewności siebie i brakiem jakichkolwiek zwątpień w słuszność przekazu. Zresztą, pewność siebie pełni istotną rolę w całym materiale. Począwszy od stylistyki, na tekstach i formie kompozycji kończąc.
Więc jak w końcu wypada ta Sekcja? W tym miejscu wróćmy do charakteru wydawnictwa: to jednocześnie jego największy atut i największa słabość. Wszystko zależy od tego, jak bardzo otwarty na nowe pomysły jest słuchacz. Oczywistym jest, że osoby, które definitywnie nie lubią rapu, nie mają na „Dwójce” czego szukać. Największą przyjemność z obcowania z tym wydawnictwem będą mieć ci, którzy, tak jak sam zespół, nie znają słowa „ograniczenia”. Jest to album dość specyficzny, zdecydowanie nie dla każdego; ja, koniec końców, uważam go natomiast za jeden z lepszych, jakie miałem przyjemność dotychczas recenzować. A już na pewno jeden z ciekawszych.
Barlinecki Meloman
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!